Kolporterzy historii
Ludzie Solidarności i niepodległości

– autor: Mateusz Wyrwich
– liczba stron: 228
– format: 17,5 x 24,5 cm
– oprawa twarda
– język: polski

 

 

Książka zawiera niezwykle ciekawe teksty o działaczach Solidarności z lat 80. XX wieku. Na jej stronach spotykamy ludzi walczących o niepodległość Polski, a jednocześnie pozostających w cieniu znanych działaczy związkowych – z tego cienia wydobywa ich autor książki Mateusz Wyrwich. Dotarł on do bohaterów sprzed lat, często już zapomnianych, a niekiedy znanych tylko w swoim środowisku, i na podstawie rozmów z nimi oraz archiwalnych dokumentów przedstawił czytelnikom niezwykłe opowieści o świadkach historii, ich przeżyciach związanych z Solidarnością i walką z komunistami. Niemal każdy z tych życiorysów mógłby służyć za scenariusz filmu sensacyjnego. Te historie, niekiedy bardzo zawiłe i dramatyczne, ilustrują polską rzeczywistość z końca ubiegłego wieku. W tym arcyciekawym zbiorze reportaży historycznych przeczytamy o nadziei na wolną Polskę, rozbudzonych przez sierpniowy strajk w 1980 roku i utworzenie związku zawodowego Solidarność. Jak wspomina jeden z bohaterów książki, członkowie i sympatycy Solidarności wzięli wówczas udział w pierwszym bezkrwawym polskim powstaniu, które przybliżało nasz kraj do niepodległości. To powstanie nie było jednak całkiem bezkrwawe – naturę komunistycznego ustroju obnażył doszczętnie stan wojenny. Chwile grozy goszczą również na kartach tej książki, dostrzeżemy je w osobistych dramatach, w internowaniu, pobycie w więzieniu, pobiciach. Ale we wspomnieniach naszych bohaterów obecne są również sytuacje humorystyczne czy nawet komiczne, gdy konspiracyjne działania prowadzą do ośmieszenia komunistycznych funkcjonariuszy. 

Zapraszamy do obejrzenia filmu ze spotkania autorskiego połączonego z promocją książki Mateusza Wyrwicha, które odbyło się podczas Gdańskich Targów Książki 21 listopada 2021 r. Gośćmi spotkania byli Barbara Hejcz i Tadeusz Chmielewski – ich relacje dotyczące wydarzeń sprzed lat znalazły się na kartach książki.

Obejrzyj film ze spotkania autorskiego z Mateuszem Wyrwichem: 

FRAGMENTY 

– „(…) Było wówczas coś takiego jak Gdańskie Zjednoczenie Budownictwa, obejmujące nadzorem przedsiębiorstwa budowlane – opowiada Tadeusz Chmielewski. 15 sierpnia otrzymałem od dyrektora zakładu polecenie służbowe, aby pojechać osiemnastego na naradę do Gdańska. Wychodząc z zakładu w piątek po pracy, spotkałem spawaczy, z którymi wcześniej pracowałem. Powiedzieli mi: „Tadeusz, zaczęło się w Gdańsku. Zobaczysz, co będzie u nas w poniedziałek”. Na co odparłem: „Zobaczymy”. Mruknęli na to tylko i poszli. W drodze do domu napotkany kolega z pracy powiedział, że dyrektor mnie szuka i chce odebrać delegację do Gdańska. Pomyślałem: „Oj, już ty mi tej delegacji nie odbierzesz”. W poniedziałek wczesnym rankiem poszedłem na dworzec PKP. Komunikacja miejska już nie kursowała. Ostatnim pociągiem dojechałem do Gdańska. Spotkaliśmy się w zjednoczeniu gdzieś koło ósmej rano. Ponieważ okna wychodziły na bramę nr 2 stoczni, to prowadzący po kilkunastu minutach spotkania zakomunikował: „Słuchajcie, tu nie ma atmosfery do pracy. Każdy robi, co chce, może iść do domu albo pod stoczniową bramę”. No i poszedłem pod bramę. Inni również. Razem z ludźmi modliłem się, śpiewałem. Tłum gęstniał.
• • •
W pierwszych kilkudziesięciu godzinach stanu wojennego [Ryszard Wyżga] brał udział w strajku w Stoczni Szczecińskiej […]. Wkrótce potem ich dom odwiedzili funkcjonariusze Milicji Obywatelskiej. Wyskoczył przez okno, zostawili więc wezwanie na milicję i poszli. Odtąd jednak każdy dzień spędzał w zagrożeniu. Mimo to nie wspomina stanu wojennego jako traumy. Gorzej znieśli to synowie, wówczas uczniowie pierwszych klas podstawówki. – Dokuczano im w szkole. Kiedy mnie aresztowano, wyzywano ich od „dzieci kryminalisty”. Nauczycielka zaś potrafiła powiedzieć: „Pokaż, co masz na śniadanie? A… nic? No to podziękuj swojemu tacie”. Mnie funkcjonariusze SB podczas przesłuchania mówili: „Słuchaj, ty się urodziłeś w Niemczech, to jesteś Niemiec. A jak Niemiec, to ty jesteś faszysta i nie możesz żyć w socjalistycznym kraju”. Wywierali również presję na Danę, moją żonę, która pracowała jako pielęgniarka i również działała. Oczywiście nie w takim stopniu jak ja, bo zajmowała się chłopcami. W końcu jednak przypłaciła to chorobą i wylądowała w szpitalu. Po jakimś czasie, by ratować rodzinę, podjęliśmy decyzję o wyjeździe z kraju. Otrzymaliśmy paszport w jedną stronę…
• • •
Podczas wyjazdu z teatrem do Londynu [Wit Karol Wojtowicz] miał się spotkać ze studentem KUL Piotrem Jeglińskim. Jeśli Wit się bał, to nie o siebie, a o teatr. Wiedział bowiem, że konsekwencją wpadki mogło być odebranie teatrowi prawa wyjazdu na zagraniczne tournée.
– Słyszałem o Piotrze, ale go nie znałem. Spotkaliśmy się na zapleczu teatru – opowiadał Wit Wojtowicz. – W tym czasie odbywał się tam bankiet na cześć naszych teatrów. Nie mieliśmy eleganckich ubrań, więc przebraliśmy się całą grupą w różne stroje z teatralnej garderoby. Na mnie pasował biały mundur marynarski kapitana Royal Navy. Piotr później mówił, że zauważył jakiegoś faceta ubranego w mundur, który krąży i przeszkadza, a on za chwilę ma się spotkać z lubelskim łącznikiem. Tak więc krążymy, krążymy i w końcu on zapytał: „Czy ty jesteś Wit?”. Wymieniliśmy hasła i pojechaliśmy pod Londyn do jego przyjaciół. Tam zobaczyłem niewielki powielacz. Przeszedłem krótkie szkolenie z jego obsługi. Pochodził z Francji, więc go nazwałem Francuzka o Błękitnych Biodrach, bo miał niebieskie boki.
Odebrał powielacz i w gumowych rękawiczkach, żeby nie zostawać odcisków palców, zabrał się do jego demontażu. Musiał go rozkręcić i przewieźć jako jedno z urządzeń teatralnych. Zdemontowany miał udawać rekwizyt czy jakiś element scenografii. Ale Wit nigdy dotąd nie miał do czynienia z powielaczem. Zaczął więc rozkręcać i numerować rylcem poszczególne części, by po przyjeździe do Lublina ponownie go złożyć. Kiedy powielacz już został zdemontowany, Wit przybrudził go, żeby nie błyszczał nowością. Część wrzucił w jakieś gazety, część w szmaty. Na bęben nawinął duże ilości żyłki, żeby udawał bęben na żyłkę. Poukrywał to wszystko w różnych skrzyniach, w których teatr wiózł dekoracje, kostiumy, no i… przejechali granicę.
• • •
Samochód jechał powoli. Na słabo oświetlonych ulicach śnieg był ledwie widoczny. Więzień Wojciech Ciesielski, skuty kajdankami i zimnem, znał miasto jak własną bibliotekę. Był pewien, że wiozą go do Komendy Wojewódzkiej Milicji Obywatelskiej. A jak nie, to do starych pruskich koszar Pułku Artylerii Polowej w Iławie, zmienionych przez komunistów na ciężkie więzienie. Raptem jednak skręcili na północ Olsztyna w kierunku dworca.
– Widzę, że jedziemy do cmentarza. No… pomyślałem sobie, pewnie chcą mnie rozwalić. Na krótko ogarnął mnie paraliż. Teraz już wiem, dlaczego ludzie, którzy ginęli w czasie egzekucji, nawet nie próbowali się bronić. Bo byli sparaliżowani strachem. Szybko jednak podjąłem decyzję, że się nie dam. Będę walczył. Nagle skręciliśmy, podjeżdżając do milicyjnych garaży, a tam już stał karabin maszynowy na nóżkach. Jakiś milicjant trzymał ujadającego owczarka niemieckiego. Fatalne wrażenie, ale nie strzelali. Wprowadzili mnie do baraku. A tam prokurator Śnieżko też zakuty w kajdanki. Zobaczyłem i innych kolegów z regionu, więc pomyślałem: to jakaś większa sprawa musi być. Szybko nam przedstawiono nakazy internowania. Pobrali odciski palców. Potem załadowali nas do starych samochodów i powieźli do więzienia w Iławie. Zastosowano wobec nas regulamin tymczasowego aresztowania. Nie było co jeść. Nie bardzo było jak się umyć. Do celi wpadał śnieg. Ktoś miał sweter, wymienialiśmy się nim przez całą noc. Szczury po nas łaziły. Takie oślizłe, z długimi ogonami… Budziły mnie. (…)”

 

Wyszukaj na stronie

Anuluj wyszukiwanie